Wreszcie dziś się zmobilizowałem by coś skrobnąć na temat tej eskapady "Na południe 30.05", na którą zaprosił Mirek, ... a ja z owego zaproszenia skorzystałem.
Stawiłem się zgodnie przedstawionym przez Mirka "rozkładem jazdy" na moście na kanale Ulgi trochę przed czasem i za chwilę pojawił się i Mirek. Po przywitaniu (wcześniej na jakiejś trasie już się poznaliśmy) i rozejrzeniu czy nie pojawi się jeszcze ktoś chętny na tę wyprawę ruszyliśmy. Dzień mimo wcześniejszych zniechęcających symptomów, czyli nocnej ulewy i pochmurnego poranka robił się coraz przyjaźniejszy, ale niepokojący był dość mocny wiatr wiejący z kierunku południowo zachodniego, a więc niezbyt nam sprzyjającego.
Pojechaliśmy tak jak Mirek planował, trochę modyfikując trasę (niestety nadkładając drogi, za co biję się w piersi, zgodnie z moim życzeniem), przez Ochodze na leśny trakt do Rzymkowic... by do Rzymkowic nie dojechać. Na 10, 12 kilometrze tego traktu odbiliśmy na drogę do Chrzelic wyjeżdżając u podnóża stojącej tam anteny nadajnika telewizyjnego. Następnie dotarliśmy do Chrzelic by przejeżdżając drogą wojewódzką 414 przez Łacznik i Dębinę zatrzymać na rogatkach tej ostatniej na pierwszy posiłek. Przed nami do pokonania czekała nas równoległa do tej drogi piękna kilkukilometrowa droga rowerowa przez Krobusz do Białej.
Niestety od Chrzelic droga prowadziła w terenie otwartym i coraz bardziej dawał się nam we znaki coraz mocniej wiejący przeciwny wiatr, który momentami dość mocno utrudniał jazdę. Obwodnicą ominęliśmy Bialą, by przez Dobroszewice (pierwszy znaczący zjazd i podjazd na trasie) i Lubrzę dotrzeć wreszcie do Prudnika. Tu nie marnowaliśmy czasu i jadąc dalej w kierunku na Głuchołazy odbić w Łące Prudnickiej na szlak biegnący wzdłuż Złotego Potoku prowadzący przez Moszczankę do Pokrzywnej. Krótka sesja zdjęciowa przy łowisku w Moszczance, następnie Pokrzywna, Jarnołtówek, krótka wizyta w sklepie "U Michała" w celu uzupełnienia zapasów „czegoś mokrego” by w drodze do „Ziemowita” u stóp Biskupiej Kopy chwile odetchnąć, nabrać siły i spożyć kolejną porcję kalorii przed drogą na Kopę.
Z mojego samopoczucie wiedziałem już że lekko nie będzie i być może tak się i zdarzy, że będę musiał odpuścić. Była to moja pierwsza poważna próba zdobycia tego szczytu zwanego Biskupią Kopą. Mirek pocieszał jak mógł. W końcu ruszyliśmy. Nadwyrężony drogą i przeciwnym wiatrem kosztowało mnie to sporu trudu, trochę jadąc, trochę idąc dopingowany i motywowany przez Mirka w końcu dotarliśmy pierw pod schronisko od strony polskiej by po chwili ruszyć pchając rowery po kamienistej dość stromej drodze pod górę do stojącej już po stronie czeskiej Biskupiej Kopy wieży widokowej.
Mirek został pod wieżą a ja postanowiłem wdrapać się na szczyt owej wieży, trochę tego żałowałem, bo dotychczasowa jazda i droga pod górkę dość nadwyrężyła moje nogi, które dość mocnym bólem wyrażały stanowczy sprzeciw przed niesieniem mnie na taras widokowy wieży. Jednak chęć zobaczenia tego co Biskupa Kopa oferuje i tego co do tej pory jeszcze nie widziałem pokonała opory ... i nie żałowałem, bo wiem że to co zdobyte z wielkim trudem, w bólu zostaje w człowieku na zawsze.
Po nasyceniu się widokami i zrobieniu kilku fotek zszedłem na dół i po krótkiej naradzie z Mirkiem uzgodniliśmy naszą powrotną marszrutę do domu. Niestety od strony Czech zaciągnęło się dość nieprzyjemnymi ciemnym chmurami, pochłodniało, zapowiadając opad deszczu.
Powrót zaczęliśmy zjazdem z Kopy zielonym prowadzącym na Czeską stronę stromym zjazdem do przełączy Petrovy boudy, a stąd świeżutkim nowiusieńkim asfaltem jadąc chwilami ponad 60km/h zjechać na dół do Petrovic. Można byłoby szybciej, ale droga była dość kręta, więc trzeba było się pohamowywać... no i zaczęło padać co przy tej prędkości dość boleśnie odczuwaliśmy na własnej skórze.
Tak dojechaliśmy aż do Jindrichowa, gdzie nowo wybudowany szlak turystyczny w postaci asfaltowej ścieżki prowadził do Polski, konkretnie do Pokrzywnej lub do Prudnika. Nam pasował kierunek Prudnik.
Po stronie polskiej zrobiliśmy sobie jeszcze na krótki postój na jedzonko i zdjęcie odzieży przeciwdeszczowej, bo deszcz ustał i zrobiło się trochę cieplej.
Czas zaczął nas naglić bo godzina zrobiła się już późna, a do domu daleko, więc Mirek nastawił „giepeesa” na najkrótszą drogę do Opola no i „zaczło” się...
Przez Prudnik asfaltami, drogami i bezdrożami gnaliśmy do Rzymkowic, mijając po drodze, Preżynke, Prężynę, zahaczając o Białą, by przez Wasiłkowice, Grabinę, Piechocice, Starą Jamkę dotrzeć wreszcie do Rzymkowic. A tu w las i heja do Ochodzy. Do Opola dotarliśmy, dokładnie nie pamiętam, bo szczęśliwi czasu nie liczą, mając w nogach niemal 170 km gdzieś po dwudziestej. Mirek wygłodniały ja zmęczony pożegnaliśmy się rozstając na ul. Ozimskiej w okolicy Aldika.
Tak owa wyprawa została przeze mnie widziana i zapamiętana.
Na zakończenie chciałem podziękować Mirkowi za cierpliwość i podtrzymanie ducha wiary, że się uda -
dzięki Mirku.
---